piątek, 14 listopada 2014

42. Urodziny!

Długo mnie nie było (bardzo długo, wiem, przepraszam), ale już jakiś czas temu postanowiłam, że zrobię urodzinową niespodziankę (bo blog powstał dokładnie rok temu :3). Więc robię!
Ficzki dosyć krótkie, ale jest ich kilka za to, aha :D

W każdym razie. Happy Birthday!


Ostrożnie

     6:00

Cholerny trening wojskowy nie daje ani jednego wolnego dnia. Nieważne jak długo John był w domu, nie mógł się powylegiwać. Może jeśli zamknie oczy…

6:15

Cóż, nie ma sensu z tym walczyć, równie dobrze może wstać. John przewraca się na bok z nadzieją, że Sherlock może wciąż być w łóżku, ale nie ma takiego szczęścia. Żadna niespodzianka, tak naprawdę. Ten człowiek potrzebuje tylko czterech godzin, żeby funkcjonować z pełną mocą. Czasem mniej.
John niechętnie wysuwa się z łóżka i idzie do łazienki, by odświeżyć się przed pójściem do kuchni w celu zaparzenia herbaty. Jednak coś dziwnego… zapach, i to nie jeden z tych okropnych, do których John jest przyzwyczajony. To właściwie… dobry zapach. Nie do końca może się zorientować co to, kiedy wkracza do kuchni.
I oto odpowiedź, leżąca na kuchennym stole w otoczeniu rzeczy, które John starał się ignorować. Wspaniały zapach, który zauważył, kiedy opuścił bezpieczną strefę sypialni, to zapach przepięknie przygotowanego omletu i tostu, a do tego kubek ulubionej porannej herbaty Johna. I liścik, który głosi:
Wyszedłem do St. Bart’s – będziesz jeszcze spał, jak zwykle – smacznego
~SH
John podejrzliwie mierzy wzrokiem nieoczekiwane śniadanie. Wygląda jadalnie i, niech go cholera, pachnie też jadalnie, ale Sherlock, robiący śniadanie… to aż się prosi o pytania. Kurka, ostatnim razem, kiedy John przyjął od niego jedzenie, okazało się zatrute, a on sam stał się obiektem psychologicznego eksperymentu, więc jego ostrożność w stosunku do nowoodkrytej miłości jego partnera do gotowania nie jest bezpodstawna.
Kiedy w głowie Johna toczy się zażarta debata czy zjeść, czy może nie dotykać śniadania, jego telefon ożywa.
Nie jest zatrute i myślę, że słowo, którego powinieneś szukać, to „dziękuję” –SH
Czasami John mógłby przysiąc, że ten człowiek to jasnowidz… albo włamał się do kamer ochrony, które Mycroft zainstalował tak… z dobroci serca. Kolejne dwa dzwonki rozbrzmiały, bez najmniejszej przerwy pomiędzy.
Po prostu to zjedz –SH
Teraz –SH
Cóż, czy miał coś do stracenia? Albo to na wpół wykwintne śniadanie na wprost niego albo jego zwykły tost i dżem. I z tą myślą się poddał.
~
Jedzenie jest wyśmienite, przygotowane perfekcyjnie. Tak naprawdę John podejrzewałby, że Sherlock to zamówił, gdyby nie brudna patelnia w zlewie, bo niebiosa wiedzą, że Sherlock Holmes nigdy nie zawracałby sobie głowy czymś tak prymitywnym, jak zmywanie naczyń. Och, nie, ta robota była w całości Johna.
Podchodząc do zlewu, by włożyć tam swój talerz, John decyduje, że zmywanie może poczekać, i zamiast tego wyjmuje telefon, by napisać do Sherlocka.
Gdzie nauczyłeś się gotować? –JW.
Nie mija nawet dziesięć sekund i jego telefon buczy.
Jak już mówiłem, myślę, że słowo, którego szukasz, to „dziękuję” –SH
Okej, tak, dziękuję. Było wspaniałe –JW.
A teraz, gdzie nauczyłeś się tak gotować? –JW.
Prosta chemia, naprawdę John –SH
Niesamowite jak dobrze radził sobie Sherlock z wyrażaniem sarkazmu przez smsy. 
Cóż, wygląda na to, że będę cię częściej zmuszał do gotowania, Panie Chemiku –JW.
Nie licz na to –SH
John uśmiecha się do siebie. Sherlock potrafił być kompletnym dupkiem, ale John i tak go uwielbiał. Fakt, że Sherlock pamiętał o jego potrzebie jedzenia i poświęcił czas, żeby przygotować mu śniadanie, mówił aż za dobrze co detektyw czuł do niego.
Kto by pomyślał, że Johna zakocha się w tak niemożliwym mężczyźnie? I tak, był zakochany w każdym tego słowa znaczeniu. Zrobiłby dla niego wszystko; cholera, zabił człowieka w pierwszym dniu ich znajomości. Sherlock dopełniał Johna na sposób, o którym nie wiedział, że to możliwe – sprawiał, że znów czuł, że żyje.
Po powrocie z Afganistanu John czuł się tak cholernie bezużyteczny. Kto by chciał lekarza wojskowego z drżącą dłonią i psychosomatycznym utykaniem na jedną nogę? Nikt, nawet John siebie nie chciał. Był w strzępach, fizycznie i psychicznie, ból nawiedzał go w ciągu dnia, a terror w nocy. Jego życie było apatyczne i, by użyć ulubionego słowa Sherlocka, nudne – nie mógł tego znieść. Potrzebował niebezpieczeństwa i podniecenia, które oferowało wojsko i wojna; bez tego usychał.
Wtedy Sherlock wkroczył do akcji, z szalikiem związanym w węzeł i szumem płaszcza, i John był ugotowany. Miał wszystko, czego potrzebował John, i jeszcze więcej, dał mu cel i kierunek. W oczach Sherlocka John nie był zniszczony czy załamany. Dla niego był perfekcyjny, był potrzebny. Wreszcie John poczuł się użyteczny i miał coś – kogoś – dla kogo warto żyć. Sherlock był błyskotliwy, wspaniały, odważny, mądry i arogancki, by nie zapomnieć, ale był w stanie to nadrobić, prawie nigdy się nie myląc. Nie wspominając o byciu kurewsko fantastycznym kochankiem. Sherlock jest najlepszą rzeczą, jaka kiedykolwiek przydarzyła się Johnowi, i on o tym wie.
Sherlock ratował Johna tak jak John ratował Sherlocka, i John nie pozwalał sobie na myślenie o tym, co mogłoby się stać, gdyby się nie spotkali.
Wyrzucając tę myśl z głowy, John idzie do łazienki, by wziąć prysznic. Sarah by go zabiła, gdyby znów się spóźnił.
Kiedy wychodzi, łapie telefon, by sprawdzić, czy Sherlock do niego napisał. Zastanawiał się, kiedy wróci do dom. Mając ochotę na curry, musiał wiedzieć, jak dużo zamówić, nie to, że Sherlock by to zjadł, ale musiał spróbować.
1 nowa wiadomość:
Wodorek arsenu
Dwutlenek chloru
Tetrafluorek siarki
Dwutlenek azotu
la tête d’un poulet,
quarante-deux oranges
des lames de microscope, et
un paquet de papier brun qui doivent être ramassé à Angelo précisément 06h23 –SH
No cóż, Sherlock najwyraźniej miał inne plany na noc. Cudownie, teraz John musi spędzić wieczór, namierzając najprawdopodobniej bardzo toksyczne substancje, które muszą być nielegalne do użytku w domu i… rany, gdzie się podział ten francuski z podstawówki…
Sherlock, pierwsza część brzmi nielegalnie  druga jest po francusku –JW.
Wywracając oczami, wkłada telefon do kieszeni i wychodzi, by złapać metro. W przeciwieństwie do Sherlocka, John nie posiada magicznych mocy przywołujących taksówki, tak naprawdę wydaje się być prawie niewidzialnym dla taksówkarzy.
Po usadowieniu się w swoim przedziale John jest w stanie ponownie sprawdzić telefon. Ma nadzieję, że Sherlock a) przetłumaczył listę i b) zdecydował przeciwko żrącym chemikaliom, chociaż bardzo w to wątpi. Kiedy Sherlock coś sobie ubzdura, nie ma takiej siły, która by go powstrzymała.
W porządku, i tak możesz nie mieć możliwości, by kupić chemikalia w większej ilości. –SH
Racja –JW.
Zamiast tego załatw kwartę AB Rh- od Molly –SH
Okej, dobra. Chyba mogę podskoczyć po mojej zmianie. Druga część była po francusku… -JW
Wspaniała dedukcja, John –SH
Nie mówię po francusku, Sherlock –JW.
Miałeś francuski w szkole, prawda? –SH
To było wieki temu –JW.
Więc użyj translatora –SH
Do czasu, gdy John dotarł do pracy, lista była jako tako przetłumaczona. Sherlock chciał: głowę kurczaka (nie pytać), czterdzieści dwie pomarańcze (czemu), więcej szkiełek do mikroskopu (leniwy skurczysyn), i paczkę w brązowym papierze odebraną od Angelo o dokładnie 18:23. Hmm, a cóż to mogło być, zastanawia się John, kiedy sadowi się w swoim biurze i woła pierwszego pacjenta.

~

Przyjdź do domu zaraz po tym, jak odbierzesz paczkę –SH
Um tak, co do paczki. Co w niej jest? –JW.
Po prostu przynieś ją do domu zaraz jak ją dostaniesz –SH

~

Wreszcie, po małej wieczności, zmiana Johna się kończy. Praktyka w cywilu nie mogła go tak interesować jak bycie medykiem, ale dzięki temu można było płacić rachunki, no i ma Sherlocka, który dostarcza mu wyzwań i dawkę adrenaliny.
Teraz John może się zająć ważniejszymi rzeczami, jak na przykład, co jest w brązowej paczce? I dlaczego instrukcje były takie specyficzne? Jest tak pogrążony w myślach, próbując rozwiązać zagadkę, jaką jest Sherlock Holmes, że nie zauważa, kiedy dociera do St. Barts.
Wchodząc do środka, kieruje się w stronę kostnicy, gdzie znajduje Molly przeglądającą dokumenty.
- Cześć, Molly – wita ją, wchodząc. Molly unosi wzrok i przez chwilę na jej twarzy pojawia się wyraz nadziei, który szybko zastępuje rozczarowanie.
- Och, cześć John, czy Sherlock… 
Przerywając jej, John przeprasza. – Sorry, tylko ja. Sherlock znowu wysłał mnie po swoje zakupy.
Rumieniec szybko wypływa jej na twarz. – Nie, John, nie o to mi chodzi. Nie, znaczy, pomyślałam… był tutaj wcześniej, widzisz, i pomyślałam, że może czegoś zapomniał. Ale oczywiście Sherlock niczego nie zapomina, a ja tutaj trajkoczę jak uczennica. Co mogę dla ciebie zrobić?
John obdarza ją współczującym uśmiechem. Dobrze wie, jak to jest być rozkochanym w Jedynym na Świecie Detektywie Konsultującym, ale na szczęście jego miłość jest odwzajemniona. – Muszę tylko zabrać trochę… - wyciąga telefon, by dla pewności sprawdzić grupę – krwi AB Rh-. Wiesz coś o tym?
- Tak, tak, jest tutaj. Sherlock mówił, że może potem trochę potrzebować. – Podaje mu krew, a on dziękuje i wychodzi.

~

Szczęśliwie pomarańcze i głowę kurczaka najprawdopodobniej będzie mógł dostać w Tesco, w drodze do domu. Sherlock zna rzeźnika, oczywiście, a to nie byłaby najdziwniejsza rzecz, o jaką John kiedykolwiek prosił. Szkiełka do mikroskopu będą musiały poczekać.
Jednak co John naprawdę chce wiedzieć, to co czeka na niego u Angelo? Lepiej, żeby nie było nielegalne… albo gnijące… albo żywe, jeśli już o tym mówimy.
Kiedy John kończy zakupy, jest 6:15, w sam raz, by odebrać tajemniczą paczkę i wrócić na Baker Street.
Angelo wita go szerokim uśmiechem i mrugnięciem, ale nie zdradza ani słowem, co może zawierać paczka. Jego jedyną wskazówką jest notka:
     Obchodzić się ostrożnie
Bez wątpienia Sherlock wiedziałby, co jest w środku, wystarczyłoby jedno spojrzenie, ale chociaż John się uczy, naprawdę, to za cholerę nie może tego odgadnąć. Pudełko zapakowane w całości w brązowy papier, miało wymiary mniej więcej 25x25cm. Jedyną rzeczą, którą może teraz zrobić, jest pospieszenie do domu i zmuszenie Sherlocka do wyjaśnień.

~

Kiedy John przychodzi na Baker Street, zauważa coś dziwnego... tak naprawdę, jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Mieszkanie jest… ciche? W rzeczy samej. Żadnych skrzypiec, żadnych strzałów, żadnego chodzenia, krzyków czy eksplozji. O co tu chodzi?
Wbiega po schodach, omijając co drugi. Coś musi być nie tak z Sherlockiem. Jego obawy potwierdzają się, kiedy widzi stan kuchni. Jest czysta; cóż, mówi: czysta, jest w lepszym stanie, niż kiedy opuścił ją rano (naturalnie naczynia wciąż są w zlewie, ale biorąc wszystkie rzeczy pod uwagę) i to definitywnie oznacza, że coś tu nie gra. Kiedy wchodzi do salonu, widzi Sherlocka opierającego się o kominek i wyraźnie czekającego na niego.
- Przyniosłeś paczkę, John?
- Umm ta, przyniosłem – mamrocze John, podając mu podejrzane pudełko.
O co chodzi? Czysty dom, żadnych widocznych spustoszeń, Sherlock wydaje się czekać na jego przyjście do domu.
Wyrzucając myśli z głowy, John przenosi spojrzenie z paczki z powrotem na Sherlocka. – Lepiej, żeby to nie wybuchło… albo żeby nie okazało się częściami ciał.
- Proszę, John – odpowiada Sherlock z odrobiną irytacji „to nic w tym rodzaju”, kiedy rozpakowuje papier i otwiera białe pudełko, które jest pod spodem, by ukazać… ciasto?
Zaraz, ciasto? Sherlock kazał mu przynieść tort? O co tu… Och.
- Pamiętałeś – szepcze John w zachwycie nad mężczyzną stojącym przed nim.
- Oczywiście, że tak, John. Jak mógłbym zapomnieć?
- Cóż… um… ja… po prostu myślałem, że to wykasowałeś, jako nieważne. Sentyment i co tam jeszcze – mamrocze John, unikając kontaktu wzrokowego z tym niemożliwym mężczyzną.
- Jak mógłbym zapomnieć o najważniejszym dniu na świecie, John? Naprawdę.
Chichocząc, John unosi wzrok, by spostrzec, że Sherlock zmniejszył dystans między nimi. – Daj spokój, nie bądź taki dramatyczny.
- Nie jestem – mruczy Sherlock, muskając wargami usta Johna. – A teraz zamknij się i pozwól mi… - John nie pozwala mu dokończyć zdania, zamiast tego przyciskając się do niego. W przeciwieństwie do delikatności pocałunku, który zaczął Sherlock, ten jest pełen pasji i potrzeby. Całują się z taką samą żarliwością, z jaką człowiek na pustyni pije wodę. Język Johna dotyka pełnej dolnej wargi Sherlocka i zaraz potem wślizguje się do środka. Wargi, język, zęby. Palce doktora ostrożnie zaciskają się na rozwichrzonych lokach detektywa, ciągnąc go w dół, by jeszcze pogłębić pocałunek. Ręce Sherlocka odkrywają powierzchnię pleców i boków Johna, kiedy John pustoszy jego usta. Jego język obrysowywał zęby, wyczuwając kontury ust detektywa, tam, gdzie mógł dosięgnąć. Sherlock przez większość czasu pozwala mu prowadzić, delektując się uwagą kochanka.
John kontynuuje swój atak przez bliżej nieokreślony czas. Aż do chwili, kiedy wędrująca dłoń Sherlocka znajduje wspaniały tyłek Johna i ściska, przejmując kontrolę. Wsuwając i wysuwając język, drażni Johna, obiecując inne rzeczy, jakie zaplanował na noc. Poświęca trochę czasu, przygryzając jego wargę, a potem ssie język, co sprawia, że w odpowiedzi otrzymuje zdyszany jęk.
Dla Sherlocka nie było na świecie nic lepszego niż całowanie Johna – cóż, prawie nic… kilka rzeczy przychodziło mu do głowy w tym momencie. John smakuje domem, i herbatą, i dżemem, i… Johnem. Coś, co jest nie do opisania, a jednak kompletnie i bezwzględnie jak John. Smakował jak bezpieczeństwo, jak pościg za niebezpiecznymi kryminalistami w deszczu, jak zbijająca z tropu sprawa, która mogła być rozwiązana tylko przy pomocy najlepszych obserwacji i dedukcji. W skrócie, John smakował jak wszystko, dla czego warto żyć. Wszystko, co sprawiało, że oddychanie nie było nudne, a świat nie był nieznośny. Sherlock nigdy by go nie puścił, nigdy nie pozwoliłby nikomu go skrzywdzić, nie kiedy jego życie było dla niego ważniejsze niż własne. Zabiłby dla niego i umarłby. Nie zatrzymałby się przed niczym, by John, jego John, był bezpieczny. Nawet jeśli ta myśl go przeraża, Sherlock wie, że John był delikatnie wpleciony w każdy aspekt jego życia, jego serca. Kocha go bardziej niż jakiekolwiek haj, który narkotyki czy sprawa mogłyby zaoferować, i chociaż ma problemy z komunikacją, ma nadzieję, że jego działania mówią wszystko, czego nie potrafi wypowiedzieć na głos.
Po minutach, godzinach, dniach, latach – w tym momencie nikt nie wie, ani o to nie dba – całowania na środku mieszkania, nieszczęsna potrzeba tlenu zmusza ich do rozdzielenia się i zaczerpnięcia oddechu. Sherlock unosi dłoń, by dotknąć karku Johna, i przysuwa go bliżej, by oprzeć czoło na jego czole. Później, spoglądając swojemu doktorowi głęboko w oczy, szepcze:
- Wszystkiego najlepszego, John – i cmoka go niewinnie w usta.




Sto Lat, Samie Winchester - nie przestrasz się, proszę

- Hej, chłopie, nie mówię że to nie jest miłe, wiesz? – Dean położył dłoń na ramieniu Castiela, który szedł wolno przed nim, popychając wózek.
Potrząsnął nim, próbując odciągnąć uwagę Casa od sklepowych półek. – To… miło z twojej strony. Serio. Ale muszę powiedzieć, że myślę… że to bardzo… bardzo zły pomysł, na granicy z okropnym.
- Dlaczego niby to okropne?
Dłonie Castiela są zaciśnięte na drążku wózka, knykcie zbielałe. Typowe, pomyślał Dean; tylko on mógł doświadczyć dziecięcej radości i tremy na samą myśl o wyprawieniu Samowi małych, maleńkich urodzin w bunkrze, tylko ich trójka.
- No, na początek – złe rzeczy zdarzają się w nasze urodziny. I jego, i moje. Naprawdę gówniane rzeczy.
- I to sprawia, że te dni różnią się od pozostałych… w jaki sposób dokładnie?
- Okej. Ale… jest jeszcze… Sam i ja, nie robimy tych wszystkich… świątecznych i… wesołych rzeczy. Prawda? Sam widzi nas wchodzących z tortem i świeczkami, nakładających lody, pomyśli, że dzieje się coś dziwnego i… niepokojącego. Że, bo ja wiem, zhackowali nam mózgi. A przynajmniej mi.
- Lody? – Castiel zatrzymał się w miejscu i Dean prawie na niego wpadł. – Dlaczego lody?
- Nie mam pojęcia. To… taka rzecz, którą się robi. Kupujesz ciasto i lody, i dajesz komuś prezent. Jeśli to normalni ludzie, ten rodzaj z przyjaciółmi? Wtedy zapraszasz ich na ciasto i lody i czasem są gry i zabawy, i nagrody.
- Och!
Castiel zerknął na niego, jego niebieskie oczy błyszczały. Był zbyt podekscytowany tą informacją, by to ukryć.
- Y-ym. Nie ma mowy. Żadnych gier, Cas, albo przysięgam, odwołam całą tę bzdurę.
Cas uniósł podbródek i odwrócił się w stronę półek. Dean miał przeczucie, że w pewnym momencie anioł go wykiwa, gdzieś między teraz a obiadem.
- Powinniśmy kupić małe świeczki w paski, czy te większe, „Wszystkiego Najlepszego”? – Castiel zmienił temat. – Zobacz, z każdej litery zwisa woskowy klaun. Niektóre są bardzo szczęśliwe, a inne…niepokojące.
- Zapomnij o klaunach. Przerażają Sama.
- Naprawdę?
- Mhm, nawet nie wypowiadaj przy nim tego słowa. A co dopiero, gdybyś zapalił kilka na wprost niego.
- Właściwie, ma rację. Klauny są przerażające w tym samym stopniu, co zabawne. Niekomfortowy humor; to cała ich praca, prawda? Niepokojenie ludzi – dla zarobku. Jak oni śpią w nocy?
- To pytanie mnie nie dotyczy. Po prostu weź kilka pudełek tych małych świeczek, okej? Pospieszmy się do sekcji z wypiekami, zanim zrobi się ciemno.
- Nie. – Cas złapał trzy opakowania świeczek i popchnął wózek dalej.
- Nie?
- Sami robimy ciasto.
- Co z naszych wspólnych doświadczeń, od Ziemi do Czyścca i z powrotem, sprawia że uważasz, że ty masz umiejętności, a ja cierpliwość, żeby upiec ciasto od podstaw?
- Mix z pudełka? I gotowa polewa? – Cas uruchomił szczenięce spojrzenie z pełną mocą, wypowiadając słowa tonem, który oznaczał, że jego zdaniem to będzie duże poświęcenie, ale jest gotów negocjować.
- Dobra. Okej. To może nam wyjść nawet przyzwoicie. Torty ze sklepu i tak nie smakują tak dobrze – są ładniejsze, ale…
- Dlaczego tort? – Cas zaakcentował to słowo tak bardzo, że Dean musiał się uśmiechnąć. Przyspieszył, by nadążyć za aniołem, który teraz miał misję, szukając alejki z produktami do pieczenia. – Dlaczego nie… talerz owoców? Albo warzyw? Można by pomyśleć, że zdrowe przekąski byłyby oczywistym wyborem?
- Nie sądzę, żeby chodziło o świętowanie tego, co przed tobą. – Dean złapał to, czego potrzebowali, bo jeśli mieli robić ciasto, to niech go cholera, ale będzie czekoladowe z czekoladową polewą. – Chyba chodzi o to, że gówno zostaje za tobą. Trochę jak „życie jest krótkie, zjedz najpierw deser”.
- Ach. – Castiel ledwie przystanął, a potem poprowadził w stronę sekcji z nabiałem. – Tak. To ma sens. Plus… to byłaby ofiara, do niedawna? Wydawanie pieniędzy na masło, i jajka, i cukier…
- Też prawda…
Dean już sobie odpuścił.
Sam miał parę pytań do Castiela, ale mogły poczekać. Alejka w supermarkecie nie była odpowiednim miejscem.

~ * ~

- Myślałeś już o Sto Lat?
Castiel ozdabiał ciasto, tak jak o to poprosił. Tak naprawdę siedział na blacie przez godzinę, czekając niecierpliwie, żeby dwie połówki ostudziły się wystarczająco, by mógł je ozdobić.
- Nie. Czemu?
Dean był naprzeciwko niego, odchylony do tyłu, z bourbonem w dłoni. Musieli poczekać, aż Sam wybierze się do biblioteki, żeby wszystko zacząć – na szczęście, kiedy już tam docierał, zostawał na długo, ale czekanie zestresowało Castiela, co znów rozbawiło, ale i zestresowało Deana, Bóg jeden wiedział dlaczego.
Teraz mieli całkiem spore szanse na dokończenie wszystkiego i ukrycie tego przed Samem.
- Jeśli śpiewasz to powoli, żałobnie… to brzmi jak inkantacja – stwierdził Cas, lukrując jedną połówkę i oglądając boki.
- Jakbyś śpiewał to nad kimś zamiast komuś?
- Właśnie. – Cas skinął głową, kładąc drugą połówkę ciasta na pierwszą i wyjmując sporą porcję polewy z puszki. – Myślę, że to rytuał ochronny. Trochę jak „bądź szczęśliwy, miej się dobrze, bo…”
- Bo cię potrzebuję – dokończył Dean i Castiel przytaknął. Milczeli przez chwilę.
- Cas, dlaczego to dla ciebie takie ważne? Urodziny Sama?
- Kiedy cię nie było? – zagadnął Cas. – Tego dnia, kiedy zostawiłeś nas na moście? Sam… powiedział mi coś, co… cóż, sugerowało, że myśli o sobie jak o straceńcu. Czy to nie czas, żeby zacząć sobie okazywać… że tak nie jest?
- Taa. – Dean dokończył drinka jednym łykiem, sięgając po pudełko z posypką. Otworzył je, przygotowując się do ostatecznych poprawek. – Może i tak jest, dziecino.

~ * ~

Wyraz twarzy Sama, kiedy Dean wniósł ciasto z mniej więcej siedemdziesięcioma palącymi się świeczkami, był czymś, czego ani on, ani Castiel nie zapomnieli przez długi czas.
Nie wyglądał, jakby myślał, że brakło im piątej klepki, albo jakby to byłą sprawka kosmitów. Wyglądał na zakłopotanego. Wyglądał, jakby miał znów dwanaście lat. I, pomyślał Dean, jego serce bolało odrobinę; wyglądał, jakby jego się łamało.
Nikt nie śpiewał piosenki, ale Cas powiedział niskie, mrukliwe „Wszystkiego najlepszego, Sam”.
Sam spojrzał na brata, spojrzenie pytające, czy to był jego pomysł. Dean potrząsnął krótko głową, podbródkiem wskazując na Casa.
Mrugając szybko, Sam wykrztusił „kto by pomyślał”. Potem podniósł się odrobinę, żeby wziąć głęboki oddech i zdmuchnąć świeczki.

~ * ~

Cas jednak przemycił kilka gier. Dean nigdy się nie dowiedział, jak to zrobił, ale mu się udało.
Większość została nieotwarta; obaj bracia odmawiali, jako powód podając swoją dumę. Ale po kilku drinkach, „przypnij ogon osłu” zostało odpakowane i zawieszone na ścianie… i od tego momentu wszystko poszło w cholerę. Dean dostał dwie pinezki w tyłek, po jednej od każdego, bo zdecydowali, że to on był osłem, a przepaski na oczy nie były potrzebne. Sam oberwał urodzinowo po ramieniu od Deana, głównie za pinezki w dupie.
Dean chichotał później na myśl o tym – leżąc płasko na brzuchu w łóżku, niebezpiecznie bliski do zawrotów głowy po ostatniej kolejce.
Cała noc była… niezręczna, może? Trochę zbyt… wrażliwa, jak na jego gust.
Ale nie było strasznie. Nie było nawet źle, było…
Dobrze. To było naprawdę dobre.
Dzień do zachowania na później.
Jeśli rzeczy z przeszłości staną się zbyt bolesne.



Wszystkiego najlepszego, Castiel

- Dean – wymamrotał Castiel cicho, ze zmarszczonymi brwiami, spoglądając w dół na ciasto. – Nie rozumiem.
Dean skrzywił się i oparł pokusie wywrócenia oczami po raz enty. – To tort urodzinowy, Cas. Żeby uczcić urodziny – wyjaśnił. Castiel obdarzył go pustym, nierozumiejącym spojrzeniem. – Patrz, to ludzka rzecz, okej? Po prostu zamknij oczy, pomyśl życzenie i zdmuchnij świeczki. – Wskazał gestem na palące się świeczki wystające z ciasta.
To było małe, okrągłe, czekoladowe ciasto, które niebezpiecznie przechylało się w prawo i wyglądało na trochę przypalone na brzegach. Niebieski i biały lukier zdobił górę, w sposób, który mógł być robotą tylko dwunastolatka, albo mężczyzny, który nie ma zielonego pojęcia o pieczeniu. Na dodatek, trzydzieści różowych świeczek było powtykanych w ten sposób, by utworzyć napis „Wszystkiego najlepszego, Cas!”.
Castiel znów zmarszczył czoło i przechylił głowę na bok. – To nie moje urodziny, Dean. Nie mam urodzin.
Ze zirytowanym westchnieniem Dean potarł kark i spojrzał na niego spode łba. – No i? – spytał szorstko. Zaczynał czuć, że to był jeden z jego głupszych pomysłów. Dobrze, że nie powiedział o tym Samowi. – Każdy potrzebuje urodzin. Więc, daję ci jedne. Dzisiaj. – Uniósł dłoń, by powstrzymać Castiela przed powiedzeniem czegoś, co właśnie chciał powiedzieć. – Przestań być upartym i po prostu to zdmuchnij.
Castiel nic nie powiedział, ale podszedł o krok i spojrzał na ciasto z zastanowieniem. Dean poruszył się niespokojnie, powoli czując puchnącą w nim złość. Połowa jego osoby chciała wyrwać tort Castielowi i dać go komuś, kto w pełni doceniłby to dzieło sztuki – konkretniej sobie i swojemu żołądkowi. Zanim mógł podjąć decyzję, Castiel pochylił się i zdmuchnął wszystkie świeczki za jednym razem.
Dean zagapił się na niego z szeroko otwartymi oczami (to były świeczki „nie do zdmuchnięcia”, niech go cholera, nie powinny były się zgasić tak łatwo!). Castiel wyprostował się i odwrócił w jego stronę.
- Muszę przyznać, że nie rozumiem celu tego działania – powiedział poważnie.
- Celu? Nie ma… To nie ma być… Wiesz co? Nieważne – stwierdził Dean z westchnieniem pełnym irytacji. Wreszcie miał wieczór cały dla siebie i po długim planowaniu (do którego nigdy by się nie przyznał) wszystko było gotowe. Czego nie przewidział, to że Castiel może nawalić. Naprawdę powinien był wiedzieć lepiej.
Cały pomysł przyszedł mu do głowy mniej więcej miesiąc temu. Castiel wpadł na chwilę w urodziny Sama, akurat na czas, by zobaczyć Deana, wręczającego mu prezent. Anioł obserwował wymianę z niemal tęsknym wyrazem twarzy (kiedy już się przejrzało jego nieobecne spojrzenie), i nawet poświęcił czas, żeby pogratulować Samowi, zanim powiedział im, jak miał wyglądać koniec świata tego dnia. Dzień jak co dzień, ale to sprawiło, że Dean zaczął myśleć (i knuć, później), co nigdy dla nikogo nie kończyło się dobrze.
Nastąpiła chwila ciszy. – Więc, um, czego sobie życzyłeś? – zapytał w końcu Dean, zdeterminowany by zmienić temat albo stamtąd uciec. Ucieczka nie była do końca opcją, kiedy miało się własnego anioła-stalkera.
Kiedy Castiel odpowiedział, jego głos był cichy, pełen wyrazu. – Niczego. Nie było potrzeby – powiedział, robiąc krok, by znaleźć się w polu widzenia Deana. Ich spojrzenia się spotkały, a napięcie, które między nimi zawisło, było niemal namacalne.
- Co masz na myśli? – spytał Dean. Poczuł ucisk w brzuchu i przyspieszający puls. Wiedział doskonale, co miał na myśli, ale chciał to usłyszeć z jego ust.
Niezdecydowanie przemknęło po twarzy Castiela, kiedy przybliżył się jeszcze bardziej. – Dean – zaczął, jego oddech ciepły i wilgotny na podbródku Deana. – Już mam wszystko, czego pragnę. – Odchylił głowę i obdarzył Deana znaczącym spojrzeniem.
Dean położył dłonie na biodrach Castiela, przyciągając go do siebie i przyciskając do siebie. – A co powiesz na urodzinowego całusa? – spytał nieco schrypniętym głosem.
Cas spojrzał na niego intensywnie, jak gdyby starał się zapamiętać każdy szczegół jego twarzy. Jego źrenice rozszerzyły się gwałtownie, kiedy Dean zwilżył usta, obserwował język pokazujący się przez chwilę pomiędzy wargami. – Do zaakceptowania – powiedział, brzmiąc odrobinę jakby był bez tchu.
Śmiejąc się lekko, Dean przesunął palcami po włosach anioła, tarmosząc je. – Do zaakceptowania, hmm? Chyba mogę z tym coś zrobić – wymamrotał z ustami przy ustach Casa, jedną dłonią trzymając go za kark, drażniąc paznokciami delikatną skórę.
- Wszystkiego najlepszego, Cas – życzył Dean kilka minut później (kiedy zabrakło mu oddechu), uśmiechając się szeroko na widok rozmarzonej twarzy Castiela, i jego opuchniętych warg.
Anioł spojrzał na niego i uśmiechnął się, niemal nieśmiało. – Dziękuję, Dean.
- A teraz, może byśmy zjedli to ciasto…?



Oto jesteśmy, no i proszę

Mycroft nie lubił niespodzianek; zazwyczaj trzeba było przy nich albo udawać zaskoczenie, albo ukrywać zawód, albo – najczęściej – stosować irytującą mieszankę obu, co skutkowało niezręcznością i złymi uczuciami pomiędzy wszystkimi zaangażowanymi osobami. W takim przypadku wielką ulgą było, kiedy Greg zaczął opowiadać o planach, jakie miał na świętowanie urodzin Mycrofta.
- Dostałem maile z odpowiedziami od wszystkich. – Greg wesoło relacjonował, niedokładnie ścierając pianę z talerzy, które dostawał. – I większość ludzi przyjdzie. Wszyscy ważni, w każdym razie. I John i Sherlock są szczęśliwi, użyczając nam miejsca u siebie – no, John jest szczęśliwy, a Sherlock tak szczęśliwy jak zawsze – doszedłem do wniosku, że marudziłbyś o tym, ile będzie sprzątania, zamiast cieszyć się przyjęciem, gdybyśmy robili u nas. A, no i pani Hudson właściwie nalegała na załatwienie przekąsek…
Wspomnienie „przekąsek” sprawiło, że Mycroft skrzywił się w duchu. „Przekąski” to synonim jedzenia rękami, a jedzenie rękami oznaczało okruszki i tłuszcz. Dlaczego nie mogli po prostu pójść na miły, cywilizowany posiłek, tylko we dwoje, było poza jego…
Podając mu kolejny ociekający wodą talerz, Mycroft popełnił główny błąd, jakim było spojrzenie na wyraz twarzy Grega – zadowolony i pełen dumy za wychodzenie z dobrym pomysłem – i każda myśl o byciu zirytowanym roztopiła się w cieple czułości. – Brzmi cudownie – wymruczał, składając cnotliwy pocałunek na wargach Grega. – Dziękuję, że mi powiedziałeś, kochany.
- Tak, cóż. – Lestrade odłożył niewytarty talerz na stojak. – Wciąż mam w pamięci zeszłoroczne fiasko.
- Im mniej o tym mówimy, tym lepiej, nie sądzisz? – Mycroft wyrwał ręcznik z dłoni Grega i zaczął ponownie wycierać naczynia.
Prychając nieobecnie, Greg przesunął się ukradkiem za niego i objął rękami w talii. Pod tym kątem bycie o dobre pięć centymetrów niższym sprawiało, że – co Greg uważał za niesamowitą wygodę – był idealnego wzrostu, by muskać kark.
Mycroft skręcił się, a rozkoszny dreszcz przebiegł mu w dół kręgosłupa. Talerz prawie upadł. – Gregory, zachowuj się.
Odpowiedzią Grega był niski śmiech i stanięcie na palcach, by ustami prawie dotknąć już uniesionych włosków na karku Mycrofta, zaraz potem znajdując wrażliwe miejsce za uchem. – Nie chcę – szepnął, wzmacniając uścisk na talii swojego chłopaka, kiedy poczuł, że pod Mycroftem uginają się kolana. – Oczywiście, jeśli bardzo nalegasz… - Odsunął się z uśmieszkiem, wpychając ręce do kieszeni – obraz absolutnie diabelskiej niewinności. I tak, takie coś istniało – Greg Lestrade był tego bezsprzecznym przykładem.
Porzucając nieużywaną ścierkę, Mycroft obrócił się dookoła ze sfrustrowanym pół-jękiem. – Gregory!
Lestrade zaśmiał się, kiedy Mycroft złapał przód jego koszuli, delektując się faktem, jak łatwo było powalić Brytyjski Rząd na kolana. W przenośni, oczywiście.

~ * ~

Pomimo braku elementu zaskoczenia, i pomimo faktu, że dało to Mycroftowi okazję do wystrojenia się, dostarczenie go na Baker Street wciąż było dla Grega wyzwaniem; został zatrzymany w biurze na kilka godzin z powodu sprzeczki między chińskimi i rosyjskimi dyplomatami, i wszystkim, czego Holmes pragnął w tej chwili, było leżenie na sofie przez cały dzień z wielką michą zupki chińskiej i gorącą czekoladą Baileya.
Bycie towarzyskim było na samym dole listy Reczy, Na Których Robieniu Mycroft Holmes Chciał Spędzić Swoje Urodziny.
Czego się nie robi dla miłości, pomyślał gorzko, wsiadając do taksówki. Może jego brat miał jednak rację…
- Rozchmurz się, gburliwy dupku – zbeształ go Lestrade, wsiadając za nim. –Będzie lepiej po lampce wina.
Mycroft skrzywił się, uparcie patrząc przez okno. – Wolałbym, żebyś pozwolił mi załatwić wino. Gust Sherlocka pozostawia wiele do życzenia, doktora Watsona nawet więcej. – Głośno pociągnął nosem. – To dla mnie trochę niesprawiedliwe, że nie mogę nawet wybrać własnego stanu upojenia, Gregory. Zwłaszcza biorąc pod uwagę moją niechęć do takich zgromadzeń…
Greg obdarzył go suchym spojrzeniem i poklepał po dłoni. – Mycroft, moje słodkie kochanie, niezależnie od tego, czy będziesz skwaszony czy nie, twoi najbliżsi zbierają się na twoje święto, więc możesz się przy okazji dobrze bawić. Będzie ciasto – dodał.
Mycroft pomyślał przez chwilę, a potem odrobinkę odwrócił głowę w lewo. – Jakie ciasto?
- Wiem, że pani Hudson robi czekoladowe i waniliowe, Sherlock wspominał coś o Molly z marchewkowym…
- Panna Hooper? Dlaczego została zaproszona?
- …iii myślę, że Dimmock przynosi eklerki.
Mycroft przekręcił się, by spojrzeć mu w oczy. – Gregory?
- Tak?
- Czy mogę spytać, dlaczego zaprosiłeś swoich znajomych na moje przyjęcie?
Greg nonszalancko wzruszył ramionami. – Liczba.
Impuls, żeby go rąbnąć, stał się trudny do opanowania.

~ * ~

Tak jak Greg przewidział, dwa kieliszki Merlota Echo Falls później Mycroft zaczął się – niechętnie – rozchmurzać, chociaż dopiero po tym, jak nalegał na talerz i sztućce przed zbliżeniem się do przekąsek na dziesięć stóp. Nawet Sherlock starał się być dla niego miłym, i trochę szkoda, bo Mycroft miał sporą kolekcję sprytnych i wrednych odpowiedzi, które teraz nie miały zastosowania. Ale i tak, kiedy stwierdził, że nowoodkryta przyjemna strona Sherlocka nie kryje nic niecnego, była to całkiem przyjemna zmiana. Trochę dekoncentrująca, ale przyjemna. Przeglądając puddingi, zastanowił się przez chwilę, jak Greg i John przekonali jego brata, żeby się zachowywał, albo raczej – przy pomocy czego.
Cena musiała być spora; chyba naprawdę próbował tolerować niemądrą rozmowę z Molly, jak zauważył Mycroft, kiedy zerknął w stronę kąta, w który dziewczyna zapędziła jego brata.
Pomimo faktu, że to było jego urodziny i, z tego powodu, jego przyjęcie, nikt nie zwracał na niego większej uwagi, poza zwykłymi uprzejmościami. Nie narzekał; znał tutaj może z pięciu ludzi, których określiłby mianem więcej-niż-znajomych, i uważał, że jakiekolwiek zamieszanie ze strony kogo innego niż Greg byłoby nie do zniesienia.
Westchnął i zakręcił osadem na dnie kieliszka, po czym przełknął wszystko za jednym razem, próbując nie zwracać uwagi na smak. Przynajmniej jutro była niedziela.
- W porządku?
Ręka na plecach zaskoczyła Mycrofta – Lestrade zakradł się za niego z zadowolonym uśmiechem, jak szczeniak, który załatwił swoje sprawy w odpowiednim miejscu i czeka na pochwałę. Stwierdzając, że musi popracować nad opieraniem się sztuczkom swojego partnera, Mycroft skinął głową i wymusił uśmiech. – Wspaniale – zapewnił go bez śladu ironii w głosie.
Chociaż Mycroft był całkiem niezły w torowaniu sobie drogi kłamstwami, przez wszystko, Gregory Lestrade nie dał się nabrać. Objął go ramieniem w talii, wdychając zapach kokosu, kiedy wyższy mężczyzna oparł głowę na jego ramieniu ze zmęczonym: - Możemy niedługo wrócić do domu?
Była ledwie dziesiąta, nie spędzili tam nawet godziny.
- Nie bawisz się dobrze? – spytał delikatnie Greg, cmokając Mycrofta w czubek głowy.
- Jestem w rozsypce – doszła go żałosna odpowiedź. – A wino mnie doprawiło.
- Skarbie, wszyscy są tu dla ciebie – przypomniał mu Lestrade zachęcającym – przynajmniej taką miał nadzieję – tonem.
- Gregory – zaczął Mycroft cierpliwie, unosząc głowę i spoglądając inspektorowi w oczy. – Ja nie znam połowy z tych ludzi. Doceniam twój wysiłek – dodał, kiedy Greg zaczął wyglądać na zranionego – ale tak naprawdę chcę tylko iść do domu. Z tobą. I wątpię, czy ktoś zauważy nasz brak.
Zamiast kłócić się dalej albo poddać, Greg poruszył się niezręcznie. Mycroft łypnął na niego podejrzliwie. – Co?
Greg uniósł wyzywająco brew. – Co?
- Nie dąsaj się.
- Kto się dąsa? Ja się nie dąsam!
- Gregory…
- Mycroft.
Wargi Mycrofta zacisnęły się w cienką linię. – Słuchaj – syknął. – Już jestem wyczerpany, nie mam siły na kłótnię. Zamierzam zadzwonić po Antheę, która zabierze mnie do dom, a ty możesz jechać ze mną, albo tu zostać. To zależy od ciebie; mnie w tym momencie już nic nie obchodzi.
Sięgnął ręką do marynarki, szukając telefonu, ale został powstrzymany przez Grega, który złapał go za nadgarstek.
Mycroft zagapił się na niego. – Gregory, co…
Ale Gregory chyba nie wiedział, co; trzymał jego nadgarstek, jakby nie miał pomysłu, co z nim zrobić, kiedy już go miał. Wyglądali niedorzecznie i, ku przerażeniu Mycrofta, zaczynali przyciągać uwagę innych. Może wydawało się, że się siłują… Nie, ani trochę.
Mycroft spróbował wykręcić rękę, testując cierpliwość Grega. Ten nie ustąpił ani trochę. To było trochę jak bycie złapanym we wnyki. Jego puls przyspieszył pod palcami Grega.
Imprezowe pogaduszki ucichły niemal całkowicie.
Mycroft poczuł ciepło na twarzy; to było nie do zniesienia. – Gregory… - Delikatny balans pomiędzy prośbą i groźbą. Chociaż nie chciał robić sceny (jeszcze większej), zaczynał się obawiać, że użycie siły będzie konieczne.
Lestrade zwilżył wargi, spoglądając po twarzach dookoła nich, jakby wychodził z transu. – Jeśli puszczę – powiedział niepewnie – nie uciekniesz, prawda?
- Na litość boską…
- No bo… nie możesz wyjść. Och, cholera…- Widząc zaciskające się szczęki Mycrofta, Greg przesunął dłonią po włosach. – Nie tak to planowałem – wymamrotał bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego, a potem zrobił głęboki wdech i wziął się w garść. – Pieprzyć to.
Mycroft nawet bardziej od niespodzianek nie lubił być zbity z tropu; to nie były dobre urodziny.
- Popatrz – mówił Greg, podnosząc drugą dłoń tam, gdzie jedną wciąż trzymał Mycrofta. – Kocham cię, nie oczekiwałem… tak naprawdę, to była ostatnia rzecz, której bym się spodziewał, ale chyba właśnie to sprawia, że to takie właściwe. – Stwierdzenie sprawiło, że obaj zmarszczyli brwi. Greg otulił palcami dłoń Mycrofta. – W każdym razie, tak… i wiem, że nie mam najwspanialszego konta, jeśli chodzi o wyczyny, na świecie, bo kto ma? Nie mówię, że nie zasługujesz na więcej, wiesz, albo że powinieneś zadowalać się drugim sortem, oczywiście że zasługujesz, ale jesteś ze mną, a ja nie jestem najcudowniejszym partnerem na świecie, więc próbuję powiedzieć…
- Gregory, próbujesz ze mną zerwać?
- Nie! Jezu… nie. Nic z tych rzeczy – zapewnił go Lestrade. – Co próbuję powiedzieć, to to, że jestem dość gówniany, i mógłbyś trafić lepiej, ale nie chciałbym tego, więc jeśli zadowolisz się… mną, to byłoby coś, czego bym chciał, jeśli chcesz. Ale oczywiście nie musisz. – Podczas tej elokwentnej przemowy Greg próbował (z małą trudnością) ściągnąć złotą obrączkę z palca Mycrofta.
Mycroft zmarszczył czoło, zbyt skoncentrowany na rozumieniu sensu tej szczególnej sytuacji, by chociaż rozważyć zapobiegnięcie kradzieży, która miała miejsce. Fakt, że nikt inny nie wydawał się zaskoczony zachowaniem Grega, jakoś mu umknął.
Ściągając wreszcie pierścionek z palca, Greg wsunął go do tylnej kieszeni. – Wiem, że nie lubisz niespodzianek – ciągnął inspektor, przesuwając spojrzenie na prawy policzek Mycrofta. – I wiem, że to była katastrofa, ale oto jesteśmy, no i proszę.
Mycroft zamrugał, oczekując reszty przemowy, ale najwyraźniej to była konkluzja.
Puszczając go, Greg cofnął się o krok, złożył ramiona na piersi i czekał na to, co Mycroft miał do powiedzenia.
- Oto jesteśmy, no i proszę? – powtórzył Mycroft, zdezorientowany. – Co, na Boga, ma to niby znaczyć? Co to wszystko ma znaczyć, tak w ogóle? Dlaczego ukradłeś moją obrączkę? Oddawaj!
Przygotowując się, Greg sięgnął do kieszeni i wyciągnął pierścionek, a potem wziął lewą dłoń Mycrofta i wsunął mu krążek na palec, przygryzając wargę.
Młodszy mężczyzna spojrzał na obrączkę ze zmarszczonymi brwiami. – To nie jest mój…
- Wyjdź za mnie.
Mycroft poderwał głowę. – Słucham?
- Wyjdź za mnie – powtórzył Lestrade. – To to, co próbowałem powiedzieć… co myślę, że powinniśmy zrobić…
- Chcesz ślubu.
- Tak.
- Takiego legalnie wiążącego kontraktu i ślubu…
- Tak.
- Ze mną?
Greg niezręcznie wzruszył ramionami i lekko się uśmiechnął. – Gdybyś chciał.
Mycroft przyjrzał się dokładniej obrączce teraz zdobiącej jego dłoń, obracając ją, jakby była na przesłuchaniu. Wynik wydawał się go zadowalać. – Znałeś mój rozmiar.
Poprawnie tłumacząc to jako „Wybaczam ci wyprawienie mi okropnego przyjęcia i nie pozwalanie mi spać”, Lestrade prawie roześmiał się z ulgą. – Czy to tak?
Czując się bardziej niż trochę oszołomionym, i nie ufając sobie na tyle, by otworzyć usta, jego jedyną odpowiedzią było skinienie głową i zmniejszenie przestrzeni między nimi, by schować twarz w swoim ulubionym miejscu pomiędzy karkiem a ramieniem Grega. Lestrade objął go ramionami, pocierając jego włosy czubkiem nosa.
Jego uchwyt na koszuli Grega wzmocnił się instynktownie, kiedy górę wzięła wrodzona nieśmiałość – reakcja na zsynchronizowany wybuch radości, kiedy goście na Baker Street mogli przerwać milczenie, zachowywane tak długo.
- Nienawidzę cię – wymamrotał Mycroft w miękką bawełnę.
Poczuł wibrację niskiego chichotu Grega w jego piersi, i dłoń wędrującą kojąco po jego plecach, by spocząć na karku. – Ja ciebie też kocham.

~ * ~

            Sherlock odczekał dziesięć minut, zanim pospieszył bratu z pomocą.
            - Zapalisz? – zapytał cicho z lekkim skinieniem w stronę drzwi, kiedy pani Hudson potrząsała dłonią Mycrofta po raz piąty.
            Zadowolony ze znoszenia siły fali ludzi z gratulacjami, Lestrade szybko pocałował swojego nowego narzeczonego i zamachał rękami, odprawiając braci.
            Noc była nieruchoma, a ulica pusta, kiedy Mycroft i Sherlock usiedli na frontowym schodku do 221B. Opierając się o barierkę, starszy Holmes uniósł twarz ku niebu i głęboko westchnął, pozwalając wszystkim myślom i uczuciom przelecieć przez niego, aż zwolniły na tyle, by coś z tego zrozumieć.
            - Masz. – Siedzący po turecku Sherlock podał m zapalonego Mayfaira.
            Mycroft przyjął go z kiwnięciem głową, wdychając głęboko. – Wiedziałeś - stwierdził, podziwiając pióropusze dymu zanim się rozpłynęły.
            - Oczywiście. Myślałeś, że skąd Lestrade znał twój rozmiar? – Sherlock zerknął na niego. – Wszyscy wiedzieli, dlatego tutaj byli.
            Mycroft uśmiechnął się krzywo. – W retrospekcji to wydaje się takie logiczne… - Potrząsnął głową. – A jednak, kompletnie surrealistyczne.
            Sherlock sięgnął i wyjął papierosa z ręki Mycrofta, zaciągając się. – Jesteś zadowolony?
            - Tak – nadeszła pewna odpowiedź. – Bardzo. – Mycroft spojrzał w dół na obrączkę, z lekkim uśmiechem podziwiając ją raz jeszcze. – Ale jestem zaskoczony, że ty też. Nie uważasz, że jestem niesamowicie głupi?
            Sherlock roześmiał się krótko. – Och, tak. Ale ja uważam, że wszystko z tych rejonów jest zbyteczne. Chociaż zaczynam powoli godzić się z faktem, że coś mnie może wydawać się niepotrzebne, a innym niekoniecznie. – Uśmiechnął się ciepło i podał na wpół wypalonego papierosa bratu. – Cieszę się z twojego powodu.
            Mycroft odwrócił się od Sherlocka, skupiając się na lampie ulicznej na dalekim końcu ulicy. Błogosławieństwo jego braciszka znaczyło dla niego więcej, niż by przypuszczał, i nigdy nie oczekiwałby otrzymania takowego. Jego gardło zacisnęło się, próbując usunąć upartą gulę.
            Przesuwając się lekko, Sherlock wcisnął rękę pod ramię brata, kładąc dłoń na jego dłoni w niespodziewanej manifestacji ciepła. Uścisnął ją uspokajająco. – Jesteś szczęściarzem, wiesz.
            Mycroft dał Sherlockowi resztkę papierosa z zadowolonym uśmiechem. – Wiem.

~ * ~
Tutaj kończy się moja (nasza?) urodzinowa przygoda. (Popatrzcie, jak ślicznie wplotłam w to Mystrada, ktoś prosił o specyficznego Mystrada :) żartuję, zrobię porządnego, normalnego kiedyś. Na razie ten musi wystarczyć.)
Mam nadzieję, że się podobało. Miałam w planach jeszcze kilka (m.in. urodziny Sherlocka i Molly, i Deana), ale jak widać, czas nie pozwolił. Zostanie na przyszły rok ;)

Poza tym, mam nadzieję, że cały ten rok miło nam wspólnie upłynął (prawda? prawda??), dla mnie był bardzo miły, czasem bardziej pracowity, czasem mniej, bywało różnie. Ale zawsze miło jest mieć  coś, do czego można wracać, a ten blog jest jednym z niewielu, który utrzymał się tak długo, i mam nadzieję, że będzie istniał drugie (i trzecie) tyle.

Okej, rozgadałam się. Koniec. 
Coś nowego *powinno* pojawić się do dwóch tygodni. Takie mam założenie. Zobaczymy. 

Miłego wieczora! :)

-Johnlocked


10 komentarzy:

  1. Tyle szczęścia. Piękny początek weekendu. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Sto Lat !!! Mój kochany blogu :* I aby był tak cudowny jak dotychczas, jak nie lepszy :* Gratuluję Ania wytrwałości w tłumaczeniach. Słodka była ta notka :) A urodziny Castiela <3 zakochałam się :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :D <3

      I też uwielbiam Castielowy fragment, szkoda że takie króciutkie... :3

      Usuń
  3. Najlepszego! :) fantastyczne opowiadania <3 ucieszyłam się jak wariatka jak zobaczyłam dwa supernaturalowe :) a Mystrade po prostu niesamowity!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano, supernatural było ostatnio trochę zaniedbane, więc się zmotywowałam :D I próbuję nowych paringów, bo czemu nie. Cieszę się, że się podobało :)

      Usuń
    2. nawet bardzo się podobało :P

      Usuń
  4. Przepraszam,że dopiero teraz chociaż notka jest już od kilku dni, także...
    WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO
    To super, że minął już rok. Naprawdę długo wytrzymałaś.
    Wszystkie tłumaczenia szalenie mi się podobały, ale dziękuje zwłaszcza za pierwsze i ostatnie. JohnLock i Mystrade rządzą ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! <3
      No i mam nadzieję, że wytrzymam następny rok ;)
      Co do fików - ja też najbardziej lubię te Sherlockowe. Jakiś taki... sentyment. Od tego wszystko się zaczęło :3

      Usuń
  5. Anonimowy3/9/16 17:06

    Czy mogłabym prosić (jeśli ktoś posiada) o przepis na to ciasto? Jest cudne <3

    OdpowiedzUsuń

Na komentarze odpowiadam, spam usuwam. Sounds fair?

Grey Pointer